Heyka!
RPG ciąg dalszy. Poznaliście już moją postać.
Ale to nie wszystko! Jako, że zapłonąłem, trzeba korzystać z energii póki jest. Pierwsza
sesja za nami i jest co opowiadać. Ale może oddam głos Karlowi:
Tak Arturze i skończyło się konwojowanie… Tamci dwaj poszli na zwiad to możemy sobie pogadać troszeczkę. Wiesz Artur? Lubię cię! Bardzo dobrze mi się z tobą gada. A że cię lubię, to ci wszystko powiem. Uczciwa praca nie popłaca! Ledwo się do uczciwego konwojowania wziąłem to znowu się wszystko spierdoliło…
Ale zacznijmy od początku. Na resztkach pieniędzy z poprzedniej profesji dotarłem do Middenheim. A właściwie pod mury - bo do miasta mnie wpuścić nie chcieli. Skurwysyny! I ich pierdolona polityka imigracyjna. Pieprzony strażnik stwierdził, że mu na wywrotowca wyglądam, i że nie tutejszy jestem, i że mnie odmawia prawa wejścia! Tak skurwiel powiedział. A mleko to mu jeszcze spod nosa ściekało. Szczyl jeden! Dali takiemu odrobinę władzy i już się panoszy jak Hrabina na grzędzie. Jeszcze go życie w dupę porządnie nie kopnęło. Tylko łapówki i korupcja, zero uczciwości w tym parszywym świecie! A ja już ostatnie rogatki lasem musiałem mijać, bo mi na piwo ledwie w knajpach stawało. I kogo to spotyka? MNIE! Uczciwego banitę z wyrokiem!
Ale nic to, myślę se - do miasta za darmo nie wpuszczają to się podepnę do jakiejś karawany. I tak do miasta wjadę. I niewiele myśląc dalej się po różnych podróżnych i kupcach zacząłem kręcić i wypytywać. Bo tam u podnóża miasta to kupa ludu się przez karczmy i zajazdy przewala. No i znalazłem takiego jednego. Mówi mnie, że mnie do konwojowania weźmie! I że jeszcze mi zapłaci! Ja mu na to - bracie z nieba mi spadasz, złociutki, napijmy się jeszcze razem, skoro rano wyruszamy! Wypiliśmy! Oj wypiliśmy… No i wyruszyliśmy rano…
Tyle że w drugą stronę! Bo oni nie do miasta, a z miasta wyjeżdżali. Jak żem się na wozie obudził to z początku złość mnie taka wzięła. Ale potem myślę se. Nie ma tego złego. Przejadę się. Zarobię trochę. Okolicę zwiedzę. A że zapłata godziwa miała być to mnie pewnikiem następnym razem puszczą do miasta. Poza tym myślę se tak - sekretne znaki znam - więc jak się jakieś banity nawiną to zobaczę po której stronie siła stoi i jak coś to się wróci do dawnej profesji.
Ale znaj moje szczęście… Kilka dni minęło spokojnie a tu naraz! Jak drzewo nie pierdutnie! Jak się strzały z nieba nie sypną! Nie uwierzysz mi mój drogi ale pierwszy wóz z pierdolonej KATAPULTY dostał!!! Myślę sobie - uuu to nie rozbój! Mi to bitwą pachnie. Bo widzisz. Porządni banici to jednak swój honor mają. Wiadomo, łatwiej by było z lasu wszystkich na wozach powystrzelać i wszystko twoje. Ale to nie ekonomicznie. Bo Rolf mi to kiedyś wyjaśnił. Jak kupców pozabijasz i cały dobytek złupisz to co ty z tym całym dobrem zrobisz? No co? Tośmy banici nie kupcy. Tu trzeba kalkulować. A nie tylko cepem i pałką machać. Bo widzisz. Kupce jadą, to trzeba najpierw wyskoczyć. Potem grzecznie poprosić. Jak się stawiają to ochronę obić i siłą zabrać, ale tylko gotowiznę! Bo jak kupcom towar zostawisz i zbytniej krzywdy nie zrobisz to niechybnie tą samą drogą wracać będą… Kalkulujesz to sobie? No... raz jak transport wina wieźli, to kupców z gołymi dupami, dosiadających gołych ochroniarzy w dalszą drogę puściliśmy. Ale to wyjątek był!
Nic to! Na wspominki mnie wzięło, ale wracając do tematu. Strzały lecą, katapulty strzelają, cosik wyje w lesie, myślę sobie ani chybi bitwa! No to krzyknąłem „DO BRONI!!!” i „WRÓG W LESIE!!!”oraz „NAPRZÓD DO ATAKU!!!” i chodu do lasu! Ja już raz w bitwie stałem - wystarczy. I powiem ci – nigdy więcej. A więc chodu do lasu, a tu naraz ork mi przed nosem staje. Zawył tam coś po swojemu to dźgnąłem go porządnie mieczem. Głupi nie wiedział, że najpierw to się dźga a potem wyje. Miałem mu poprawić ale niestety miecz utknął mi w jego bebechach, i wyszarpać się nie dało. A on wyje dalej i się na mnie toporzyskiem większym niż bochen chleba zamachuje! Niewiele myśląc zdzieliłem go tarczą, i dawaj ile sił w nogach. Tarcza została w jego kolanie. Ale nic to, został mi łuk i wichajster. Przez ramię się oglądnąłem tylko i zobaczyłem, że tam przy wozach to i tak na wiele bym się nie przydał. Na szczęście u podnóża góry znalazła się jakaś jaskinia. I byłoby pięknie bo nikt mnie chyba nie widział, przesiedziałbym całą drakę w spokoju, a potem czmychnął lasami...
Gdyby nie tych czterech co się z okrążenia wyrwało i uciekało w tę samą stronę, tyle że już z ogonem. Dobiegli do MOJEJ jaskini i hajda do środka jakby u siebie byli. Widzę pierwszy to elf, drugi chyba jego kompan bo obwieszeni kajdanami i linami jak drzewko Ranalda na festynie. Wiesz te drzewka co to dzieciaki mają słodycze z nich zwędzać, a dorośli udawać że niby pilnują a ich nie widzą. Za nimi następny, ale temu chyba gorzej poszło bo flaki to se ręką podtrzymywał. Ostatni też nie najszczęśliwszy był, bo przy wejściu strzałę prosto w plecy dostał. Padł na ziemie. Pomogłem szybko temu pierwszemu konającemu biedakowi z flakami na wierzchu. Przytrzymałem mu głowę, szepnąłem – spij bracie, nie ma bólu, tylko sen. Poleciłem jego duszę Morrowi, i wraziłem mu wichajster prosto w serducho. I tak nic by mu nie pomogło, a cierpiał niemiłosiernie. Do medyka daleko, a jeszcze by zaczął wyć i nam więcej tych śmierdzieli na głowę sprowadził. Za tą usługę zabrałem mu tylko nóż i sakiewkę. Jemu już i tak się nie przyda a ja jeszcze dycham. Ten ze strzałą kulturalnie skonał sam z siebie. Zostaliśmy we trzech. Ciemno jak w dupie Kislewity. Ale widzę, że tamci coś kumają. Jeden stanął z boku wejścia, drugi coś z liną kombinuje. Mogło być gorzej. Zrobiło się cicho. A tu naraz jak nie wpadnie goblin do środka. Wleciał jakby go z tej katapulty wystrzelili. I dalej, drze się wniebogłosy w tym ich piskliwym skowycie. Jak na komendę do jaskini wbiegło dwóch orków. Myślę sobie – już po nas! Palnąłem z łuku w tego goblina. Elf zamachnął się liną i rzucił w jednego z orków! Jakby byka za rogi łapał! Uwierzysz? Co on tą linką chciał zrobić to nie wiem, bo ani miejsca na zabawę nie było, ani widownia nie sprzyjająca takim popisom, ani masa nie po jego stronie stała. Bo wiesz? Ten ork to tak na dobre dwa kwintale wyglądał, a elfowi to do jednego sporo brakowało. Ork tylko warknął i rzucił się na elfa. Ale tamten był szybszy! Oj nie chciałbym się z tym elfem na ubitej ziemi spotkać! Myk, wymyk, skok, odskok, doskok. Wyglądało to, jakby tańczył w tawernie, a nie z orkiem na śmierć i życie walczył! A i ten jego kompan niczego sobie. Na mnie jakby dwa orki szarżowały, to bym się chyba z radości zesrał i tyle by mnie widzieli. A ten gość, nie dość, że z zimną krwią pierwszego puścił bokiem, to jeszcze na drugiego znienacka wyskoczył! Patrzę jeden walczy z jednym, drugi z drugim, a goblin drze się dalej i z jaskini po pomoc ucieka. Puściłem mu drugą strzałę bo pierwsza, poszła Ranaldowi w okno. Dostał! Ale skurwiel mały się pozbierał i czmychnął poza jaskinię. Nic to, myślę sobie. Jeden problem na raz. A że w jaskini dwa problemy zostały, to od tych trzeba zacząć. Podkradłem się cichaczem na z góry upatrzone pozycje. Znaczy się od pleców. Bo widzisz jak przeciwnik zajęty to o lepszą pozycję niż za jego plecami trudno. Wyczekałem moment i dawaj orka. Ile Sigmar pary dał w rękach. Bo jak się z orkami walczy to do Sigmara po pomoc się trzeba zwracać. To jego domena. Pierwszy cios poszedł jakoś bokiem, ale drugi, ten od wihajstra, trafił tuż pod łopatkę. Puściłem drugi nóż i całą siłą wichajstra złapałem. Uwiesiłem się na nim całym ciężarem, naparłem mocno i czuję, że z zielonego śmierdziela życie ucieka. Dobra! Jeden problem z głowy. Myślę se - sprawdzone sposoby trzeba ponawiać. Dawajcie drugiego! Poczułem się trochę pewniej, bo stosunek trzech na jednego bardziej mi odpowiadał. Pięć do jednego byłoby jeszcze lepiej, no ale nie można mieć wszystkiego. Zakotłowało się, i nim powiesz „Nie taki ork straszny jak się kupą na niego rzucić” truchło zielonoskórego leżało u naszych stóp. Tamci dwaj dawaj doskoczyli do zwłok, jak jakieś hieny cmentarne. Elf złapał za szablę, człowiek za włócznię. Gdzie broń pogubili - nie wiem. Fakt, że cała nasz trójka bohatersko kozikami walczyła. Ja sam, oczywiście przypadkiem, otwarłem sakwę śmierdziela. Nie wiem czego się spodziewałem ale wynik przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Najgorszy smród jaki w życiu wąchałem! A muszę ci zdradzić, że swego czasu z jednej gospody przez latrynę uciekałem! Błeeee! Elf z człowiekiem jako, że dobrze widzieli w ciemnościach zaczęli badać wnętrze jaskini. I znaleźli podwodne przejście, nie wiadomo dokąd. Stwierdziłem, że raczej zaryzykuję zwadę z orkami i goblinami na zewnątrz nim się w nieznaną podziemną rzekę zapuszczę. Zważywszy że woda zimna niemiłosiernie, a ja pływać niezbyt umiem. Gdy oni radzili nad przeprawą, postanowiłem, że zerknę jak daleko goblin zaszedł z moją strzałą w bebechach. I czy jakoś boczkiem nie da się czmychnąć z tej nieszczęsnej groty. Wyszedłem z jaskini i zobaczyłem, że ten mały psi syn już do swoich doszedł. I dawaj krzyczy i pokazuje w naszą stronę. A orków tam więcej niż skwarek w dobrej kaszy! Myślę se TY CHUJU! Ostatni raz porządnego człowieka będziesz palcem pokazywał! Przyłożyłem się do łuku. Przymierzyłem. Widzę, że tamci biegną i drugiego strzału mieć nie będę. I poszła! Sigmar ją musiał nieść, bo tam ze dwieście kroków było, ale trafiłem. Goblin zawył i zaplątał się pod nogi szarżującej orczej hołoty, i tyle go widzieli. Jakbyś go wozem trzy razy przejechał, lepszej papki byś z niego nie zrobił. Orki biegną pod górę i widzę, że swoje poglądy odnośnie podziemnej przeprawy zrewidować muszę, bo z taką ilością zielonoskórych to i na kompanię halabardników by wystarczyło! Wiec chodu do jaskini. Myślę sobie - dobry był z ciebie łuk ale przeprawy pod wodą to ty i tak nie wytrzymasz. Więc kołczan zdjąłem w biegu, łuk do tego. Wpadam do jaskini i mówię do elfa - trzymaj. Wziął, i gapi się na mnie zdziwiony, a ja szczerzę się do niego głupio i wołam „SPIERDALAMY ORKI IDĄ!” I hajda do wody.
Oj ciężko było. Ciemno, zimno. W płucach to paliło jakby ogień z kuźni. Myślę sobie – koniec. Już po tobie dzielny Otto. Bo tak se myślę że jakbym do Morra jako Klaus poszedł to może bym się z tatuśkiem i siostrami znaleźć nie mógł. I umarłem…
Wygrzebałem się z wody a zimno jak na Mondstille*. (*Mondstille - przesilenie zimowe według kalendarza imperium, źródło wikipedia) Ciemno niby oko wykol. Zupełnie jak kapłani mówili, że po śmierci będzie. Wołam! Tatusiu! Siostrzyczki! I słyszę za sobą, że coś się gramoli z wody, kaszle, prycha. Tatusiu! wołam jeszcze raz. I słyszę głos tego gościa z jaskini – Spierdalaj! Tak mi cham powiedział! A ja żem mu z orkiem pomógł. Zaraz obok czuję - elf się gramoli. Myślę sobie – eee to jeszcze żywym bo na taką karę, żeby z tymi dwoma po śmierci znowu się spotkać, to żem chyba nie zasłużył. W końcu uczciwy ze mnie banita był! Tfu! Jest! Tamci szybciej się pozbierali, im łatwiej bo w mrokach widzieć coś mogli. A ja? Kurwa! Oślepłem! Przecież tam w jaskini też ciemno było, ale coś tam widziałem. A tu nic! Siadłem na ziemi i rozpaczać zacząłem. Zimno i wody się opiłem to mi na głowę poszło. Ale wtedy żem tego nie wiedział. Tamci zaczęli się kręcić i mówią, że tam dalej to nie jaskinia tylko jakiś korytarz się zaczyna. I że do jakiś starych drzwi doszli. Wstałem i po omacku dołączyłem do pozostałych. Z ziemi tylko trochę żwiru nazbierałem. Rolf mi zawsze mówił, żeby szanse w bójkach zawsze na swoją stronę przeważać. I tak żem se pomyślał, że jak ja nic nie widzę a cosik na mnie wyskoczy, to mu po gałach piachem sypnę, żeby chociaż sprawiedliwie było. Doszurałem do pozostałych o oni się z tymi drzwiami mocują. Najpierw człowiek, potem elf. Ale nie idzie im to za dobrze. A ja do drzwi zawsze dryg miałem. Jak raz się taka jedna gospodyni zamknęła przed nami banitami, to cały obóz próbował, a tylko mnie drzwi puściły. Ech fajna była ta gospodyni… Pulchniutka… Jak se przypomnę… Najpierw trochę wierzgała - dla zasady, ale jak zobaczyła co z portek wyciągam to o jeszcze wołała.
Co mówisz Arturze? A tak drzwi. Wybacz rozmarzyłem się. Drzwi... Domacałem się gdzie futryna gdzie drzwi, gdzie zawiasy. Zaparłem się. Aż mi żyłka na czole wyszła. Ale czuję idą. To dawaj je jeszcze mocniej. I puściły! Aż drewno zawyło jak je ruszyłem. I tak se myślę – drewno suche, trochę spróchniałe. A może by tak ogień spróbować? Wyciągnąłem spod kapoty sakiewkę ze świńskiego pęcherza. Sprawdzam w środku. Sucho! No to w domu jestem. Dechy kawał ułamałem i dawaj ją strugać na trociny. A nuż widelec się zapali! Tamci poszli na zwiady a ja po ciemku siedzę i strugam. Żaden mi nie pomógł! Nastrugałem sporo. Dość będzie. Podłożyłem hubkę, uderzam krzesiwem. Za trzecim razem wyszło. Zajęło się – pali się. Mamy Ognisko! Wołam. I dawaj rozdziewać się, przemoczone ciuchy suszyć. Wyjąłem kociołek, nabrałem wody i na ognisku postawiłem. Jak się zagotuje to się wszyscy wrzątku napijemy. Cieplej będzie i przyjemniej. Tamci zeszli do mnie i mówią, że u góry to jakaś wieża, czy strażnica, ale w ruinie. Wrota wejściowe zabarykadowane na amen, ale do góry są schody i jakaś drabina na dach. Ja im na to - Napijcie się przyjaciele. Zagrzejcie, wysuszcie. Toż to wieża nam nigdzie nie ucieknie, a mnie w butach woda chlupie. Posłuchali. Jak ich bliżej poznać to rozsądne chłopaki z nich są. Jakeśmy się oporządzili zaczęliśmy przeszukiwać pomieszczenie za pomieszczeniem. Nic szczególnego nie znaleźliśmy. Baszta wyglądała na opuszczoną bardzo dawno temu. Na sam koniec, została drabina na dach. Zwieńczona klapą. Elf zgłosił się na ochotnika, żeby podważyć przeszkodę. Ustawiłem się pod spodem. Jakby leciał to może bym go złapał. Ale nie zleciał. Sprawnie klapę otworzył, jeszcze linę nam spuścił żebyśmy i my mogli wejść.
A na dachu czekała na nas największa niespodzianka! Ech jak se przypomnę to mnie aż teraz trzepie. Cały szczyt wieży pokryty był plugawymi symbolami. Na środku w magicznym kręgu leżało ciało krasnoluda. Paskudnie go coś załatwiło. Wyglądało jakby dostał piorunem w pierś. A poprzebierany w jakieś dziwaczne ciuchy był. Jakby go Thorin z naszej bandy zobaczył to by chyba ze śmiechu w portki popuścił! Szybko splunąłem trzy razy przez lewe ramie! Przeżegnałem się, wykonałem znak młota na piersi, i na wszelki przypadek odmówiłem do bogini Shallyay - uciekamy się pod twoją opiekę… tylko soli nie miałem coby rozsypać. A tamci niby nigdy nic dawaj do plądrowania! Ten elf to jakieś piekielne nasienie. Nic się toto nie bało. Goniło po całym dachu. Nawet do magicznego kręgu wlazło, jakby do siebie do domu wchodził. A mnie aż się ręce ze strachu trzęsły. Jak do czarciego symbolu wchodził to schowałem się za klapą. I bogowie mi świadkami, że poczułem zapach jak po burzy, a w oddali dało się słyszeć grzmot. A przypominam, że krasnolud bynajmniej nie ze starości umarł. Znaleźliśmy kilka drobiazgów, księgę, którą zgarnął elf, niewielkie pudełko oraz dziennik krasnoluda. Dziennik zgarnąłem ja. Niestety wszyscyśmy niepiśmienni, więc to co wydarzyło się w tej wieży pozostaje dla nas tajemnicą. Jako, że bramy nie dało się odblokować w żaden sposób, powiązałem liny jak mi to kiedyś Rolf pokazywał i zeszliśmy po nich na dół. Nieopodal wieży, znaleźliśmy obozowisko tego krasnoluda z góry. A przy obozowisku wygłodniałego osła, którego nazwałem Artur. Mówi ci to coś Arturze mój kłapołuchu?
No i jesteśmy tutaj na trakcie. Podsumowując. Na razie straciliśmy większość ekwipunku nie zarobiwszy ani grosza. Prawdziwa z nas "Orżnięta Kompania". Ładnie brzmi, muszę zaproponować pozostałym. Hmmm... Na pewno lepiej niż Rude Kity! Zostałem napadnięty, przez bandę a właściwie armię orków. Która nie wiadomo skąd się wzięła tak blisko Middenheim. Poznałem dwóch delikwentów, którzy mi z daleka łowcami nagród albo handlarzami niewolników pachną. Co w przypadku banity jeden piernik czy sprzedadzą mnie w niewolę czy oddadzą władzą. Prawie się utopiłem. A na dodatek odkryliśmy miejsce jakiegoś plugawego rytuału. Mogło być gorzej? Pewno tak. Rolf zawsze powtarzał, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Ciekawe co mówił jak go na pal nadziewali? A teraz plątamy się po tym przeklętym lesie nie wiadomo dokąd. Choć mam przeczucie, że jeszcze tu wrócimy kłapouchu. A teraz to już sam nie wiem kto większy osioł jest. Ja czy ty? Bo tobie tytuł z urodzenia przysługuje a mnie? Banicie za bratanie się z dwoma łowcami nagród, to nie wiem czy tytuł osła, nie bardziej się należy. Ale niby mówią – najciemniej pod latarnią!
Oho wracają! Uśmiech proszę i nie zdradź mnie Arturku poczciwy…
Dobre dobre podoba mi sie. Werciu kiedy kolejna sesja bo tu chyba wszyscy zwarci i gotowi.
OdpowiedzUsuńPodpinam się pod komentarz wyżej. Opowiadanie, tudzież streszczenie przygody grzeczne :)
OdpowiedzUsuń